niedziela, 13 maja 2012

nihil novi sub sole


Obejrzałam dziś film 50/50. Fabuła, w skrócie, polegała na tym, iż mężczyzna w kwiecie swego wieku, nieoczekiwanie słyszy diagnozę – rak. Cały film pokazuje jego zmagania z ową chorobą. Zdrada partnerki, pojednanie z matką, wsparcie przyjaciela. Pod koniec przechodzi skomplikowaną operację, która mogła bądź nie musiała zakończyć się szczęśliwie. Wygrał wariant pierwszy. Mężczyzna przechodzi długą rehabilitację, ale żyje. Historia oparta jest na faktach, wszakże to życie pisze te najpiękniejsze scenariusze, a zadaniem Hollywood jest oprószenie ich dozą pięknych aktorów oraz podsycających zmysły estetyczne plenerów. Prócz tego, taka historia, chcąc nie chcąc, zmusza nas odbiorców do nie małej refleksji.
Przez cały seans zadawałam sobie pytanie – co zrobiłabym na jego miejscu? Walcząc o życie ze świadomością porażki, z szansami dzielonymi na pół. Czy byłabym na tyle silna by przecierpieć każdą fizyczną i psychiczną bolączkę? Może widząc to, jak kruche i ulotne jest całe pojęcie życia, postanowię się zmienić. Zacznę BYĆ. Przecież jest tyle miejsc, które chce zobaczyć. Tyle spraw, które muszę załatwić. Ci wszyscy ludzie, którzy czekają na poznanie. Tak wiele, a tak mało. Brak czasu. Życie niczym zegar w którym wskazówki zaczynają zwalniać z sekundy na sekundę, bez szans na wymianę baterii. Ale stop. Rzućmy okiem na parę faktów.
W porządku, mam plan, by żyć jak najintensywniej. Jestem obecnie bez pracy oraz wyższego wykształcenia. Moi rodzice zarabiają poniżej średniej krajowej. Nie jestem umysłem ścisłym, podpisuję się raczej pod grupę zatwardziałych humanistów, których poczęło się ładnie określać osobami wiedzącymi wszystko i nic. Nie znam nikogo wpływowego a nikt wpływowy nie zna mnie. Nie jestem jedną z tych „szczęśliwie urodzonych”. Nie mogę więc liczyć na załatwienie „czegoś” po znajomości. Mój ojczym nie był polskim dyplomatą zatem nie dostanę stażu w Polityce. Moja ciocia nie ożeniła się z Urbanem, więc nikt nie szepnie o mnie dobrego słówka tam gdzie trzeba. Mogę pisać książkę, lecz próżno mi liczyć na jakąkolwiek atencję w jej kierunku. Nic. Nawet prostej pracy przy kasie w Groszku. Bez znajomości obsługi kasy fiskalnej? Nie ma mowy. Skoro pracodawcy szukają osoby z doświadczeniem to skąd bierze się owo doświadczenie? Innymi słowy, co było pierwsze – jajko czy kura? Ale ja tu nie o tym. Rzecz w tym, iż marząc o podróżach, muszę liczyć się z kosztami. Często nie małymi. Poznawanie nowych ludzi? Spełnianie większych i mniejszych marzeń? W grę również wchodzą wydatki. Chyba, że naiwnie zdałabym się na ślepy los, podróżując stopem , licząc na dobroć bijącą z serca każdego bliźniego. Pewnie mogłabym tak postąpić. W świecie bez gwałtów, kradzieży, handlarzy żywym towarem. Jednakże wszyscy dobrze wiemy lub powinniśmy wiedzieć, że XXI wiek takiej ziemi nie chrzcił. Zatem automatycznie nasuwa mi się pytanie. Czy życie, w pełnym znaczeniu tego słowa, to przywilej ludzi bogatych? W pięknym, wiślanym i pachnącym jabłkami kraju, wszystko zdaje się potwierdzać moje przypuszczenia i wątpliwości. Ale może nie o kraj tu chodzi?
Mimo tego, codziennie trwa obrzucanie się politycznym błotem, kto i gdzie najbardziej zawinił, kto ma rację. Odbijanie przysłowiowej piłeczki. Poszukiwanie winnych. Narzekanie na późny stan emerytalny z jednoczesnym płaczem nad losem polskiej młodzieży, która nie czyta książek, woli tablet od Biblii i nie potrafi przywołać nazwiska obecnego prezydenta. Ktoś umiera, ktoś na tym korzysta, jeszcze inny czerpie z tego inspirację do groteskowych żartów. Ten czas od narodzin do śmierci poświęcamy na ból, czekanie, poszukiwania i nieustanną walkę. Dyskutujemy, omawiamy, komentujemy. A internet stanowi najświętszą mekkę wszelkiego rodzaju „specjalistów” . Z każdej dziedziny, wystarczy podać nazwę. Ktoś bardzo inteligentny, powiedział:  „Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznałem internetu”. Minutę temu ustaliłam, że owe zdanie pochodzi z ust Stanisława Lema. Wielkie dzięki, wujku Google.
W dobie powszechnej komputeryzacji, wszechobecnego braku prywatności, chorób cywilizacyjnych oraz chronicznych załamań nerwowych można coraz mocniej i mocniej powątpiewać w swe miejsce na Ziemi. Mówiąc z własnego doświadczenia, w razie jakichkolwiek wątpliwości dotyczących czegokolwiek szczerze odradzam korzystanie ze źródeł typu www. Jedno małe kliknięcie potrafi nie raz przyprawić o spory ból głowy.

Mój czytelnik mógłby się tutaj zatrzymać i wytknąć mi podstawowy błąd. Jest coś takiego jak praca. Praca, nie tolerująca lenistwa i taka która byłaby w stanie zapewnić chociażby grunt do dalszych starań. A no i jest. Jednakże przeglądając smutne statystki z bólem stwierdzam, iż nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem. Obecnie pasożytuję na pierwotnym garnuszku a od października chce udać się na studia. Takie bez późniejszej pracy, oczywiście. Dziennikarstwo bądź kulturoznawstwo. Za złe wybory nie obwiniam nikogo prócz siebie samej. Powinnam już w szkole podstawowej przewidzieć, iż sytuacja ekonomiczna oraz zapotrzebowania rynku pracy w roku 2012 będą prezentować się tak jak widać. Poświęciłabym całą swoją uwagę tabliczce mnożenia, dzieleniu, całkom, funkcjom, wykreślnym oraz logice. Ach, matka logika! Bo czymże teraz jestem bez niej? Pyłkiem w świecie rządzonym przez programistów i hakerów. Jak to się stało, że błogosławieństwo internetu i komputeryzacji odwróciło kota ogonem i zaczęło nas, wulgarnie mówiąc, gryźć w dupę?
Kluczem do sukcesu jest umiejętne przekwalifikowanie się. Wszechstronność. Powinniśmy posiadać umiejętności warte co najmniej trzech laminowanych stron A4 w naszym osobistym CV. Jest też druga opcja. Być w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej porze. Nikt nie powiedział, że przypadków nie można reżyserować, prawda? Cała idea przypadkowości z definicji może być wątpliwa, jeśli założymy, że nie istnieje pojęcie przeznaczenia. A jeśli przeznaczenie faktycznie ma wpływ na nasze życie, to nie chciałabym się dowiedzieć, że zostałam urodzona po to by wieść proste życie na farmie Amiszów. Nie mam absolutnie nic przeciwko farmom Amiszów, lecz obecnie nie widzę siebie w takim środowisku. A może zwyczajnie nie wiem co jest dla mnie najlepsze? Kto o tym wie i kto o tym decyduje, ładnie proszę, ręka w górę. Może faktycznie opieramy się na złudnych nadziejach, mierząc zbyt wysoko i tym samym nigdy nie osiągając upragnionego celu.
Załóżmy, iż moim celem jest wydanie powieści. Mieszczę się w maksymalnie 2% tych szczęśliwców, którzy zostali obdarzeni aprobatą łaskawego oka wydawnictwa lub też jestem 98% w 100% odpadków. Procentowo, już większe szanse miałabym na wygranie z rakiem. Bezlitosne statystki jak zawsze przekreślają nasze marzenia. Nie wyżywię się z uciechy pisania i tego uczucia spełnienia po tym, gdy widzę gotowy tekst, ale przynajmniej wiem, że nikt mi tego nie odbierze.
Suma summarum, nie lepiej byłoby zwyczajnie urodzić się facetem lub bogato wyjść za mąż? Cała ta pseudo filozoficzna rozterka spełzła by na niczym, zaprzeczyłabym własnym ideałom, ale miałabym pieniądze na porządną wycieczkę po Hawajach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz